Wybuch Wielkiej Wojny i jej pierwsza ofiara – żołnierz tarnogórskiego garnizonu

Pierwszy dzień sierpnia jest dla wielu Polaków okazją do mniej lub bardziej egzaltowanego oddawania się swej największej namiętności, namiętności spod znaku łopoczących sztandarów, apeli poległych i podniosłych mów o tym, jak wielkie znaczenie warszawski zryw z 1944 r. miał. W rzeczywistości wydarzenie to w skali ogólnoeuropejskiej było kompletnie pozbawione znaczenia, w skali regionu wschodnioeuropejskiego – tak samo, gdyż los tej części kontynentu przypieczętowany został niecały rok wcześniej podczas spotkania możnych tego świata na konferencji w Teheranie i choćby takie powstania jak warszawskie wybuchały co tydzień w każdym większym i mniejszym mieście, zmienić teherańskie ustalenia mogłoby chyba tylko uderzenie komety w ZSRR lub nieoczekiwany desant kosmitów. Dla mieszkańców Warszawy sierpniowe wydarzenia miały oczywiście ogromne znaczenie, gdyż dla ponad dwustu tysięcy z nich – zarówno tych zaangażowanych zbrojnie, jak i cywili pragnących jedynie przeżyć – stały się bezpośrednią przyczyną zakończenia ich ziemskiej przygody, zaś tych, którym szczęśliwie udało się zachować życie pozbawiły dachu nad głową, a można powiedzieć, że w ogóle pozbawiły ich miasta.

Tymczasem dokładnie 30 lat przed wybuchem powstania w Warszawie, 1 sierpnia 1914 r. miało miejsce wydarzenie, którego skutki w szerokiej perspektywie wpłynęły bezpośrednio na życie niemal każdego mieszkańca kontynentu, Niemca, Polaka, Francuza, Serba, Rosjanina, Austriaka, Czecha i jeszcze wielu innych. Wydarzenie, którego następstwa pogrzebały stary porządek w Europie, zmiotły z powierzchni świat, jaki Europejczycy znali, co Andrzej Chwalba perfekcyjnie trafnie podsumował już w tytule swojej rewelacyjnej publikacji „Samobójstwo Europy. Wielka wojna 1914-1918”.

Otóż 1 sierpnia 1914 r. Cesarstwo Niemieckie wypowiedziało wojnę Cesarstwu Rosyjskiemu. To tego dnia tak naprawdę wybuchła Wielka Wojna (zwana dziś Pierwszą Światową), bo lokalny – jak się do tej pory wydawało – konflikt Austro-Węgier z Sebią, do którego pretekstem stało się zamordowanie następcy austro-węgierskiego tronu przez bośniackiego Serba, stał się konfliktem ogólnoeuropejskim. Łańcuch zdarzeń, które do tego doprowadziły był następujący: inspirowany przez serbski wywiad bośniacki Serb (co ciekawe małoletni wtedy) dokonał w Sarajewie udanego zamachu na arcyksięcia Ferdynanda. Trudno podejrzewać, by śmierć bratanka wywołała rozpacz ferdynandowego stryja, cesarza Franza Josefa, bo delikatnie mówiąc nie darzyli się zbytnią sympatią. Ale na pewno stała się dla władcy świetnym pretekstem do rozpoczęcia dawno planowanej rozprawy z Serbią, będącą wówczas liderem wśród bałkańskiej drobnicy dążącej do uniezależnienia od wpływów Habsburgów. 23 lipca wiedeński rząd, po uprzednim upewnieniu się co do ewentualnego niemieckiego wsparcia, przedstawił rządowi serbskiemu ultimatum skonstruowane tak, by nie dało się go przełknąć. Serbowie ultimatum przyjęli, ale nie w całości i 28 lipca Austro-Węgry wypowiedziały im wojnę. To postawiło w trudnej sytuacji Romanowów, którzy mieli na Bałkanach swoje interesy i nie mogli sobie pozwolić na wysiudanie z nich przez Habsburgów i Hohenzollernów. Dlatego w odpowiedzi na ruch Austro-Węgier rosyjski cesarz zarządził mobilizację, 29 lipca – częściową, a dzień później – powszechną. Na wieść o tym Niemcy wystosowali pod adresem Rosji ultimatum, domagając się odwołania mobilizacji. Ultimatum pozostało bez odpowiedzi, więc 1 sierpnia Niemcy wypowiedziały Rosji wojnę. To pociągnęło za sobą cały szereg kolejnych wypowiedzeń, bo Rosja była związana traktatem z Francją oraz Wielką Brytanią, zaś Niemcy z Austro-Węgrami. W ciągu kilku dni lokalny austriacko-serbski konflikt przerodził się w drakę na skalę ogólnoeuropejską. Wszyscy się cieszyli, lud przeżywał patriotyczne wzmożenie, cesarze i królowie strzelali podniosłe, budujące przemówienia do wyruszających na wojnę żołnierzyków. Ogólnie atmosfera była odświętna i radosna. A to wstęp do pogrzebu był. Pogrzebu Europy jako regionu dominującego w świecie ekonomicznie i politycznie, a także pogrzebu wielu milionów wojskowych i cywilnych ofiar wojny. Wojny tej i wojny następnej, która była pokłosiem spraw niezałatwionych lub nieudanie załatwionych traktatem pokojowym po wojnie pierwszej.

11 Pułk Strzelców Konnych i 3 batalion 156 Pułku Piechoty podczas uroczystości na rynku w Tarnowskich Górach 1 października 1913 r.

Na zdjęciu uroczyste powitanie i zaprzysiężenie w Tarnowitz (Tarnowskich Górach) 11 Pułku Strzelców Konnych (Jäger Regiment zu Pferde Nr 11) oraz 3 batalionu 156 Pułku Piechoty (3 Bat. des Infanterie-Regiment Nr 156). Uroczystość z udziałem burmistrza Richarda Otte, Rady Miejskiej, licznych organizacji społecznych i kulturalnych oraz tarnogórskich mieszczan miała miejsce 1 października 1913 r. i odprawiono ją z wyraźną pompą, bo oto po wielu latach Tarnowskie Góry na powrót stawały się miastem garnizonowym. W ostatnich dniach lipca 1914 r. cały tarnogórski garnizon postawiony został w stan gotowości bojowej, a w dniu kiedy w sąsiedniej Rosji zarządzono mobilizację, jednostki skierowane zostały do obsadzenia pobliskiej granicy państwowej prusko-rosyjskiej na rzece Brynicy za Neudeck (Świerklańcem), a następnie również w okolicach Kreuzburga (Kluczborka) i Rosenbergu (Olesna). Mało kto wie, ale to właśnie tarnogórski 11 Pułk Strzelców Konnych poniósł pierwszą ofiarę w Wielkiej Wojnie. Owym pierwszym poległym był żołnierz oddziału obsadzającego granicę w okolicy Botzanowitz (Bodzanowice) Paul Grun, który wraz z drugim żołnierzem udał się na zwiad do położonych po drugiej stronie granicy Krzepic, gdzie zaskoczeni zostali przez oddział kozacki. Zastrzelony Grun pochowany został przez mieszkańców Krzepic na miejscowym cmentarzu, ale 7 sierpnia ciało zostało ekshumowane i przeniesione na cmentarz w Botzanowitz. Od 1933 r. rozpoczną się na grobie poległego huczne uroczystości, zaś w 1938 r. nazwa miejscowości zmieniona zostanie na Grunsruh (czyli ‚miejsce spoczynku Gruna’).

457. rocznica nadania Tarnowskim Górom herbu

Dziś ważna rocznica, rocznica „herbowa”. Lat temu 457, w dniu 25 lipca 1562 r. margrabia brandenburski, książę karniowski i opolsko-raciborski, pan m. in. Tarnowskich Gór i Bytomia Georg Friedrich Hohenzollern nadał miastu herb. To ten sam herb, który obowiązuje aktualnie – trójdzielna tarcza ze złotym skrzydłem górnośląskiego orła w czarnym polu, żeloskiem i pyrlikiem w polu srebrnym oraz połową czarnego orła Hohenzollernów w polu srebrnym. Do tego rycerski hełm turniejowy i labry oraz klejnot herbowy (cymer) nad hełmem, nawiązujący do pierwszej pieczęci nadanej przez księcia miejscowym władzom górniczym.

Ten pierwszy herb miasta jest jego symbolem również współcześnie, ale nie można niestety powiedzieć, że nieprzerwanie. Po blisko 400 latach od nadania, w 1954 r. komunistyczne władze herb zmieniły wyrzucając z niego czarnego orła Hohenzollerów i zmieniając kolorystykę. W takiej formie, z drobnymi późniejszymi modyfikacjami obowiązywał on przez następnych 48 lat, do 2002 r. kiedy to Rada Miasta przywróciła mu tradycyjny wygląd.

Herb z aktu nadania 25.07.1562

To właśnie na przełomie lat 40. i 50. XX wieku narodziła się motywowana ideologicznie (przy czym chodzi akurat o idee nacjonalistyczne bardziej niż komunistyczne, gdyż polski nacjonalizm był wśród tych pozornie „internacjonalistycznych” polskich komunistów powszechny, na Śląsku zwłaszcza), popularna tu i ówdzie do dnia dzisiejszego koncepcja, jakoby istniały w historii miasta Tarnowskie Góry dwa historyczne herby: późniejszy trójdzielny hohenzollernowski oraz wcześniejszy – dwudzielny piastowski, nadany miastu przez księcia Jana Opolskiego dokumentem z 4 października 1529 r. Jest to prawda mniej więcej takiego rodzaju jak to, że w Moskwie na Placu Czerwonym rozdają rowery – gdzieś jakby dzwoniło, ale w którym kościele – nie wiadomo. W rzeczywistości jedynym herbem nadanym miastu był ten trójdzielny, z przywileju księcia Georga Friedricha Hohenzollerna z 25 lipca 1562 r. Natomiast przywołany w PRL-u dwudzielny, piastowski, to tak naprawdę element pieczęci nadanej przez księcia górniczym władzom, urządowi górniczemu „na potrzeby praw górniczych” i w żadnym wypadku nie można tego faktu traktować jako nadanie herbu miastu. Dwudzielność owego pierwotnego herbu urzędu jest zresztą wysoce wątpliwa, bo w książęcym dokumencie nie ma o niej wzmianki, zaś kolorystyka tła określona jest tylko dla jednego pola. Pisze książę:

(w czeskim oryginale dokumentu) „take sme gim zmilosti nassi knyezetczy dopustili propocztiwost apotrzebu praw hornych peczet mieti grzidlo orlowe zlute w modrem poli kiloff a puczka”

(we współczesnym polskim tłumaczeniu) „tak żeśmy im z łaski naszej książęcej zezwolili, [by] dla honoru i [na] potrzeby praw górniczych pieczęć mieli: skrzydło orła złote w modrym polu, żelosko i pyrlik”

Prawdopodobny wygląd pierwszej pieczęci Urzędu Górniczego

Najprawdopodobniej ta najdawniejsza pieczęć wyglądała dokładnie tak, jak wspomniany wcześniej cymer nad hełmem w trójdzielnym herbie hohenzollernowskim, tj. żelosko i pyrlik umieszczone pośrodku złotego skrzydła orła. Dwudzielność tego zestawu symboli na pieczęciach Urzędu Górniczego, pieczęciach sądu, pieczęciach wójtowskich jest bowiem sprawą dużo późniejszą i nie wiąże się z herbem samego miasta. Robotniczo-chłopscy rekonstruktorzy z czasów Polski Ludowej przyjęli natomiast za pewnik, że skoro istnieją siedemnasto- i osiemnastowieczne pieczęcie dwudzielne – co z tego, że nie miejskie, a górnicze, sądowe itp. – to pieczęć nadana przez Jana też musiała taka być, zatem jeśli książę nic nie wspomina o kolorze drugiego pola, to znaczy że informacja się nie zachowała. Kolor dobrali więc samodzielnie. Wybór padł na zielony, co oznacza że o heraldyka było wówczas w okolicy skrajnie trudno.

Herb miasta z 1954 r.

Oczywiście PRL-owskim promotorom tego rzekomo pierwotnego, piastowskiego herbu miasta chodziło w pewnej mierze o pozbycie się czarnego orła, bo niemiecki. Ale dużo ważniejsze było jak się wydaje podkreślenie, iż „nie jesteśmy tu od wczoraj, panie, i nie tylko z woli Stalina tu jesteśmy, byliśmy przecież kiedyś w średniowieczu” i że istniał herb wcześniejszy niż ten nadany przez Niemca, a był to herb nadany przez nie byle kogo, bo przez Piasta. Konkretnie – księcia piastowskiego Jana Opolskiego. Propagandowo ważne, bo w powszechnej świadomości Piast = Polak. Lud nie wie wszak nic o niuansach świadczących, że niekoniecznie można tam postawić znak równości, gdy chodzi akurat o Piastów śląskich. Co ciekawe, książę „pieczęciodawca” funkcjonujący obecnie w literaturze polskojęzycznej jako Jan Opolski w żadnym dokumencie z epoki pod tym imieniem nie występuje. Jak pisze Marek Wojcik: „sam określa się imieniem Hanuss (wymawiane Hanusz) i tak czynił w dokumentach sporządzonych w języku czeskim, w tym w »Wielkim przywileju ziemskim« wydanym w 1531 roku. Jest to rzadko spotykane czeskie imię Hanuš pochodzące od niemieckiego Hannes – będące zdrobnieniem od łacińskiego Johannes. Redaktor tekstu wyraźnie rozróżnia to imię od imienia Jan – które nosi jeden ze świadków – Jan Jankowsky. W polskich dokumentach sporządzonych po łacinie zwykle występuje imię Janussius, w następstwie Walenty Roździeński nazywa księcia imieniem Janus, a na obrazie przedstawiającym drzewo genealogiczne piastów w Katedrze Opolskiej jego wyobrażenie podpisano Janasmus. Natomiast w dokumentach niemieckojęzycznych występuje imię Johannsenn lub Johannes”.

Schneiderski, Wawretzko i tarnogórskie pomniki

Nad Tarnowskimi Górami niezmiennie od XVI wieku wznosi się wieża kościoła pw. świętych Piotra i Pawła. Reszta świątyni została od tego czasu kilka razy dość gruntownie przebudowana, ale nie wieża. Kościół jest katolicki od czasu, gdy w następstwie wojny trzydziestoletniej, w 1630 r. odebrany został społeczności protestanckiej. Było to o tyle kuriozalne, że przytłaczająca większość protestancka w mieście nagle została bez świątyni, a zajęli ją katolicy, dla których wcześniej – z uwagi na ich skromną liczbę – nie opłacało się wystawić nawet skromnego kościółka i uczęszczali oni do katolickiego kościoła w pobliskiej wsi Tarnowice (obecnie Stare Tarnowice). W sposób naturalny stało się to źródłem społecznych napięć, tym bardziej, że magistrat zmuszony był łożyć na utrzymanie świątyni na dotyczasowych zasadach, potrzeby protestanckiej większości były niezaspokojone, zaś kościół służył jedynie garstce miejscowych katolików. Protestanci postawili go sobie w miejscu wcześniejszej, prowizorycznej kaplicy już na samym początku istnienia osady górniczej, w 1529 r. Postawili jako drewniany, po trzech latach przebudowali na murowany. Czterdzieści lat po uwłaszczeniu się na budynku kościoła, czyli w 1670 r. katolickie władze kościelne wyznaczyły świątyni patronów – apostołów Piotra i Pawła, i tak pozostało do dziś.

Kościół pw. św. św. Piotra i Pawła w Tarnowskich Górach na przełomie wieków XIX/XX

Ciekawą postacią związaną z parafią był znakomity kaznodzieja, proboszcz Ignatz Wawretzko, pełniący posługę w l. 1851-64. Urodzony w Cosel (Koźle) Wawretzko, którego nazwisko zapisywano czasem również w formie Wawreczko, posługiwał się biegle językiem niemieckim oraz polskim. Służył w pruskiej armii, był wieloletnim kapelanem wojskowym i kawalerem wysokiego odznaczenia – Orderu Czerwonego Orła. Otrzymał również od króla Fryderyka Wilhelma IV medal za lojalną walkę po jego stronie podczas niemieckiej rewolucji 1848-49 w trakcie Wiosny Ludów, kiedy to królewskie wojska tłumiły liczne powstania m.in. w Badenii, Hesji, Wirtembergii, a także polskie powstanie w Wielkopolsce. Tarnogórskie probostwo objął Wawretzko po zmarłym w 1851 r. księdzu Antonim Schneiderskim – energicznym, przedsiębiorczym i lubianym Ślązaku z Hlučína (po polsku zwanego Hulczynem). W Hlučínie użytkownicy języka polskiego byli wtedy drugą najliczniejszą grupą językową po posługujących się językiem morawskim, jednak Scheiderski do polskojęzycznych raczej nie należał. Możliwe, że będąc tarnogórskim proboszczem w pewnym stopniu język ten opanował, ale nie na tyle, by wygłaszać w nim kazania. Dziełem Antoniego była m. in. rozbudowa kościółka cmentarnego za Bramą Wrocławską (obecnie kościół pw. św. Anny, powstały jako protestancki Jakobkirche) oraz znaczna przebudowa kościoła parafialnego zakończona w roku jego śmierci. Pokropienia przemodelowanego budynku przez księdza kanonika Fietzka (Ficka) z pobliskich Piekar Wielkich proboszcz już nie doczekał. Podobnie jak Wawreczko, był Schneiderski kawalerem Orderu Czerwonego Orła, którym odznaczony został przez króla za wieloletnią pracę w charakterze powiatowego inspektora szkolnego (dla szkół ludowych katolickich), był bowiem cenionym organizatorem, mentorem szkolnictwa w mieście i ogólnie w powiecie bytomskim, którego Tarnowskie Góry były wówczas częścią.

Fragment strony tytułowej okolicznościowej publikacji wydanej w 1844 r. z okazji odejścia ks. Schneiderskiego z funkcji inspektora szkolnego na emeryturę

Ksiądz Wawretzko nie miał szans zabłysnąć jako wielki budowniczy, bo wszystko co było do rozbudowania zrealizował już poprzednik. Być może dlatego Wawretzko poszedł w tematy pomnikowe. Był inicjatorem i współfundatorem dwóch tarnogórskich, neogotyckich pomników. Pierwszy, który stanął na płycie rynku w 1858 r., poświęcony był pamięci trzech osób, założycieli miasta i promotorów górnictwa kruszcowego: księcia opolskiego Jana II Dobrego oraz margrabiów brandenburskich – Jerzego Pobożnego i jego syna Jerzego Fryderyka. Drugi, ustawiony na Neuringu, czyli dzisiejszym pl. Żwirki i Wigury w 1862 r., upamiętniał barona Heinricha vom und zum Stein, błyskotliwego reformatora państwa, który wydźwignął królestwo (nie sam oczywiście) z marazmu po wojnach napoleońskich i pchnął z feudalizmu na prostą drogę do kapitalizmu. Dla mieszczan jego reformy były o tyle istotne, że przyznały im prawo nabywania ziemi, zniosły poddaństwo i podział na miasta wolne i prywatne, a przy tym wprowadziły równouprawnienie Żydów. No i poprzedzały kolejny boom w tarnogórskim górnictwie.

Pomnik książąt założycieli miasta na tarnogórskim rynku

Żadnemu z tych dwóch wzniesionych staraniem księdza Wawretzki pomników nie dane było dotrwać do naszych czasów. Krzyżyk ku pamięci Steina pochłonięty został przez polskie nacjololo odmiany sanacyjnej w 1933 r., zaś krzyżyk Jana i Jerzego posłało po 1945 r. w nicość polskie nacjololo odmiany czerwonej. Z nieznanych przyczyn ocalał za to inny krzyżyk wzniesiony przez Wawretzkę, znajdujący się nieopodal głównego wejścia do kościoła. Ten dla odmiany nie jest poświęcony nikomu konkretnemu, chyba że chrześcijańskiej miłości, o której wspomina mocno już wyblakły, ale wciąż widoczny na pomniku napis frakturą („Die christliche Liebe”) z datą 1859.

Krzyż upamiętniający barona Heinricha vom und zum Stein na Neuringu (obecnie pl. Żwirki i Wigury), na tle hotelu Prinz Regent
Krzyż upamiętniający barona Heinricha vom und zum Stein na tle sklepu Josepha Kuschela (obecnie „Żabka” na pl. Żwirki i Wigury)
Napis na krzyżu znajdującym się w okolicy głównego wejścia do kościoła św. św. Piotra i Pawła

Byłby ten stary „Piotr i Paweł” najstarszym kościołem w mieście, co logiczne skoro wymurowano go niemal zaraz po powstaniu osady, która potem wyewoluowała w miasto. Byłby, gdyby nie to, że miasto ostatecznie wchłonęło pobliskie, znacznie starsze osady – Repty, o których dokument sygnowany przez papieża Inocentego III wspomina już w 1201 r. oraz Tarnowice (nazwane później Tarnowicami Starymi), o których najdawniejsza wzmianka pochodzi z 1251 r. A w tych osadach, rzecz jasna, były już kościoły. Nie wiadomo kiedy wybudowano kościół w Reptach, ale wiadomo że w 1325 r. już stał. Nie on jednak jest obecnie najstarszy w mieście. Kościół w Tarnowicach wybudowano dużo później, bo w 1400 r., ale od tej pory – choć nie do końca wygląda jak wyglądał w wieku XV – to jednak jak stał tak stoi. Czego nie można powiedzieć o starym repeckim kościele, który pod koniec lat 60-tych XIX wieku zrównano z ziemią, by postawić w 1871 r. nowy.

Kościół pw. św. Marcina w Starych Tarnowicach

Autor serdecznie dziękuje Markowi Wojcikowi za udostępnienie skanów publikacji okolicznościowej księdza Schneiderskiego, kilku innych drobiazgów i ogólne, życzliwe wsparcie!

Wilhelm von Blandowski – odkrywca i jajcarz z Gliwic

Trzeba mieć nie byle jaką fantazję, żeby odstawić taką akcję, by jak kraj długi i szeroki opinia publiczna miała problem wybrać czy zbierać dolną szczękę z podłogi, czy tarzać się po tejże podłodze w konwulsyjnym śmiechu. Istnieją jednakże sprawdzone sposoby. Można to zrobić następująco: będąc członkiem bardzo szacownej rady zarządzającej równie szacownym wiktoriańskim Towarzystwem Filozoficznym w Melbourne wybrać się na zlecenie rządu tej brytyjskiej kolonii na wyprawę badawczą do dorzecza rzek Murray i Darling. Zebrać 28 skrzyń z ponad siedemnastoma tysiącami eksponatów dla Muzeum Historii Naturalnej w postaci rozmaitych gatunków zwierząt, w tym ogromnej ilości dotąd nieznanych i nieopisanych. Następnie skorzystać z przysługującego odkrywcy prawa nadania im nazw i dwa spośród eksponatów nazwać nazwiskami nielubianych prominentnych członków rady wspomnianego Towarzystwa z następującymi uzasadnieniami: „Bromius Bleasdalii [po wielebnym Johnie Bleasdale] – oślizgła, pokryta śluzem ryba. Żyje w błocie. Na brzuchu zabarwienie fioletowo-niebieskawe, w górnej części ciała brudno-oliwkowa z licznymi, nieregularnymi ciemnymi plamami” oraz „Cernua Eadesii [po doktorze Richardzie Eadesie] – ryba łatwo rozpoznawalna z uwagi na niskie czoło, wielki brzuch i ostre kolce”. Skandal w środowisku naukowym, zainteresowanie prasy i rozbawienie szerokiej publiki – gwarantowane. I tylko kariera może ucierpieć. Za to gazety napiszą. „Melbourne Punch”: „Rozumiemy, że dochodzenie w sprawie pana Blandowskiego i pewnych zastrzeżeń gastrycznych wciąż trwa. Dżentelmen, który skarżył się na oszczerczą insynuację, jakoby miał czarny brzuch z niebieskimi plamami, był przez pewnien czas badany, ale wyszedł z tego z nieskazitelną reputacją”. „Melbourne Argus”: „Ryba nazwana nazwiskiem doktora Eadesa opisana została jako posiadająca cofnięte czoło i wielki brzuch… Jeśli doktor jest niezadowolony ze swego brzucha i czoła – a ufamy, iż byłoby to całkowicie bezpodstawne – ani pan Blandowski, ani ryba pana Blandowskiego nie są odpowiedzialni za ów dyskomfort”.

Wielebny Bleasdale i jego ryba-imienniczka
Doktor Eades ze „swoją” rybą

Drugi z zacytowanych materiałów prasowych wspomina o panu Blandowskim i jego rybie. Nie bez przyczyny, albowiem owym odkrywcą a zarazem bohaterem niniejszej opowieści, czy jak kto woli sprawcą opisanego skandalu był Johann Wilhelm von Blandowski. Zwany w Australii Williamem Blandowskim naukowiec to nasz chłop. Ślązak. Na świat przyszedł 21 stycznia 1822 r. w Gleiwitz (Gliwice), jako najmłodsze z jedenaściorga dzieci podpułkownika Korpusu Medycznego pruskiej armii i jego żony Leopoldine z d. Woyrsch. Ta śląska rodzina, niemająca – wbrew pozorom – w zasadzie nic wspólnego z polskością poza herbem Wieniawa, po mieczu miała ów herb właśnie, zaś po kądzieli – dobra w Chudowie, Paniówkach i Bielszowicach. Niestety, po śmierci starego pułkownika dość szybko się spauperyzowała i Johann Wilhelm, który początkowo iść miał w ślady ojca i w tym celu wylądował w Królewskiej Szkole Kadetów w Kulm (Chełmno), ostatecznie podjął naukę w tarnogórskiej Szkole Górniczej, jednocześnie zasuwając fizycznie w królewskiej kopalni Fryderyk w tym mieście. Wersji przebiegu drogi edukacyjnej młodego Blandowskiego jest kilka. Oficjalna, australijska biografia naukowca mówi, że ukończył gimnazjum w Gliwicach, nie ukończył Szkoły Kadetów, potem zaś wykształcił się w Szkole Górniczej w Tarnowitz, a następnie na Uniwersytecie w Berlinie. W 1849 roku przybył natomiast do Australii badać jej historię naturalną, florę, faunę i środowisko geologiczne.

Johann Wilhelm von Blandowski na zdjęciu wykonanym w jego Atelier Fotograficznym w Gliwicach

Na początek odwiedził Adelajdę, Sydney, Twofold Bay i Cape York, a nieco później dał się porwać wczesnej gorączce złota w Wiktorii, dorobiwszy się przy tym pewnej fortuny, w czym prawdopodobnie pomóc mogło wykształcenie zdobyte w Tarnowskich Górach. W tym czasie dał się poznać również jako wynalazca wysokowydajnej pompy wodnej.

W październiku 1852 r. William Blandowski odnotowany został w lokalnej „Melbourne Argus” jako założyciel Towarzystwa Geologicznego Wiktorii, a już w grudniu 1853 r. objął stanowisko rządowego zoologa w nowo utworzonym przez gubernatora La Trobe’a, ale staraniem Wilhelma-Williama właśnie, Muzeum Historii Naturalnej. W 1854 r. wraz z siedmioma innymi znamienitymi osobami powołał do życia szacowne wiktoriańskie Towarzystwo Filozoficzne, od którego rozpoczęła się ta opowieść.

Wnętrze Narodowego Muzeum Wiktorii w Melbourne ok. 1873 r.

Pod koniec roku 1854 i na początku 1855 Blandowski poprowadził kilka wypraw w rejony wybrzeży stanu Wiktoria i w rejon McIvor (Heathcote) oraz Black Ranges, pozyskując liczne eksponaty i przymierzając się do sporządzenia pierwszego wykazu ssaków i ptaków Wiktorii. Wilhelm posiadł imponującą wiedzę w dziedzinie geografii fizycznej, geologii, mineralogii, paleontologii, zoologii, ichtiologii, botaniki i etnologii. Sporządzane przez niego rysunki były nie tylko wyjątkowo szczegółowe, ale zdradzały też pewne zacięcie artystyczne. Swoje odkrycia opisał w siedmiu raportach opublikowanych w „Transakcjach Wiktoriańskiego Towarzystwa Filozoficznego” w latach 1855-57.

Wszystko było pięknie dopóki Uniwersytet Melbourne w osobie profesora Fredericka McCoya nie upomniał się o zgromadzone przez Blandowskiego zbiory Muzeum. Co zrozumiałe, Wilhelm stanął okoniem i stało się to zarzewiem konfliktu między panami. W grudniu 1856 rząd wyznaczył Wilhelma von Blandowskiego na kierownika kolejnej ekspedycji w rejon dorzecza rzek Darling i Murray, celem pozyskania eksponatów dla Muzeum Narodowego. Wspomagany przez niemieckiego naukowca Gerarda Kreffta, Blandowski doprowadził wyprawę do szczęśliwego końca. W Adelajdzie był z powrotem w sierpniu 1857 r.

Ekspedycja Blandowskiego w dorzecze rzeki Murray

Po powrocie z eskapady Wilhelm nie zameldował się na powrót w robocie w muzeum. Ale we wrześniu 1857 r. zaprezentował wstępny raport z dokonanych odkryć. Rada zbiesiła się jednak z powodu takiego a nie innego nazwania dwóch rybek i zażądała usunięcia obraźliwych – jej zdaniem – opisów. Blandowski odmówił. Podjęto więc próbę odwołania go z rady towarzystwa, ale wniosek nie uzyskał wymaganego poparcia 2/3 głosujących. Blandowski obraził się na radę, acz do marca 1859 pojawiał się jeszcze na zebraniach Komitetu Eksploracyjnego. Sytuacja zmieniła się, gdy McCoy ponownie zażądał przekazania wszystkich zgromadzonych eksponatów uniwersytetowi, tym razem grożąc podjęciem kroków prawnych. Coś w Blandowskim najwyraźniej pękło, rzucił Australię w diabły i pożeglował do Hamburga, podobno zabierając ze sobią lwią część dokumentacji. Zatrzymując się na pewien czas w Brunszwiku i Berlinie, ostatecznie powrócił ma rodzinny Śląsk. W latach 1860-61 opublikował we Wrocławiu i Dreźnie kilka prac naukowych dotyczących Australii, zaś w 1862 r. 52-stronicową broszurę „Australien in 142 Photographischen Abbildungen”. W tym samym roku otworzył w Gliwicach atelier fotograficzne. Ostatnie pięć lat życia spędził w szpitalu psychiatrycznym w Bunzlau (Boleslawiec), gdzie zmarł 18 grudnia 1878. Przyszpitalny cmentarz, na którym spoczął już nie istnieje, na terenie dawnego szpitala znajduje się jednak upamiętniający go kamień z wyrytym nazwiskiem.

Kamień pamiątkowy w pobliżu dawnego szpitala psychiatrycznego w Bunzlau/Bolesławcu

Blandowski był niezwykle ambitnym i pracowitym, a przy tym upartym, impulsywnym, ekscentrycznym i kłótliwym indywidualistą. Jego naukowa rzetelność była czasem kwestionowana, ale zdolności, głęboka i wszechstronna wiedza, gotowość do ciężkiej harówy i poświęcenia dla nauki – nigdy. Upamiętniono go w nazwie rodzaju ryb morskich Blandowskius oraz okoni Blandowskiella występujących w rzece Murray.

Pośmiertnie w służbie polskości – burmistrz Gruzelka i jego żona Magdalena

Miasto Tarnowskie Góry w swej blisko 500-letniej historii zarządzane było przez około siedemdziesięciu burmistrzów. Piszę „około”, bo dokumentacja nie jest pełna i nie o wszystkich burmistrzach wiemy. Nasza wiedza o tych pięćdziesięciu dwóch jest zresztą też bardzo zróżnicowana – w przypadku niektórych znamy wyłącznie nazwisko, o innych mamy dodatkowo jakieś strzępy informacji, o jeszcze innych wiemy całkiem sporo. W czasach przynależności do Królestwa Czech (czyli od początku istnienia miasta do 1763 r.) burmistrzów było 32, w Królestwie Prus (od 1763 do 1922) – 20. Do tego dodać możemy jeszcze trzech burmistrzów z okresu międzywojnia 1922-1939. Wymienionego w wikipedii Emila Gajdasa nie wliczamy, bo to de facto komendant mianowany bezprawnie przez szefa zbrojnej rebelii przeciw państwu, którego częścią było wówczas miasto, dodajmy: rebelii nieakceptowanej przez przytłaczającą większość obywateli miasta, o czym świadczą wyniki górnośląskiego plebiscytu z 1921 r. Następnie mamy jeszcze dwóch burmistrzów zainstalowanych przez hitlerowską dyktaturę w latach 1939-1945, potem kilku za czasów dyktatury komunistycznej i wreszcie trzech z okresu po 1989 r., w tym pełniącego urząd od 2006 aktualnego burmistrza Arkadiusza Czecha.

Z całego owego dość pokaźnego, nieco mniej niż siedemdziesięcioosobowego grona, miasto upamiętnia obecnie jako patrona ulicy jednego tylko burmistrza – urzędującego w latach 1608-1612 Jakuba nazwanego Gruzełką. Co ciekawe, znana z ulicznych tablic forma nazwiska, tj. „GRUZEŁKO” – z jednoznacznie polskim „ł” oraz z „o” na końcu – pierwszy raz w dziejach pojawia się dopiero w monografii Piernikarczyka z 1926 r., a rok później w „Kronice miasta i powiatu Tarnowskie Góry” Jana Nowaka. W tekstach wcześniejszych forma „Gruzełko” nie występuje ani razu, burmistrz wspomniany jest natomiast jako Jakob Grüssel przez Friedricha Zimmermanna w publikacji z 1783 r., ale to raczej efekt swoistego słowiańsko-niemieckiego „głuchego telefonu”. Sam burmistrz na dokumentach miejskich podpisywał się jako Jacob Gruzelka Burgermeister (burmistrz). Wniosek z tego taki, że i Piernikarczyk, i Nowak zrobili z faceta o nazwisku „Gruzelka”, kogoś o nazwisku „Gruzełko”, bo takie brzmienie potrzebne było im do snucia nacjonalistycznej, ahistorycznej baśni. Burmistrz „dostał” swą ulicę jeszcze w okresie międzywojennym, utrzymał ją w PRL-u i zachował do dziś. Szczególne potraktowanie przez polską administrację tego akurat burmistrza jest o tyle niezwykłe, że o Jakubie wiemy naprawdę niewiele. Z rzeczy całkowicie pewnych: wiemy kiedy pełnił urząd, wiemy że miał żonę z domu Ianiczek (Janiček?) i że podjął się dokończenia z własnej kieszeni ważnej inwestycji – budowy kościółka/kaplicy na cmentarzu za Bramą Wrocławską, który nazwano na jego pamiątkę Jakobkirche i w którym spoczął po śmierci. Stąd – ale nie tylko stąd – wiemy też, że był ewangelikiem. Reszta z tego co mamy, to tylko mniej lub bardziej prawdopodobne przypuszczenia.

Własnoręczny podpis burmistrza: Jacob Gruzelka Burgermeister manu propria

Dlaczego więc akurat Jakub? Znając nacjonalistyczne zacięcie ówczesnych decydentów, to z dwóch powodów. Po pierwsze – z uwagi na brzmienie nazwiska, dodatkowo podrasowane literą/głoską „ł”. Po drugie – przez cudem zachowaną do dzisiejszych czasów płytę nagrobną małżonki Jakuba – Magdaleny, zawierającą inskrypcję, którą sobie propagandysta Jan Nowak, autor wspomnianej już „Kroniki miasta i powiatu Tarnowskie Góry” z 1927, zintepretował po swojemu, czyli w duchu odwiecznej polskości wszystkiego wokół.

Fragment płyty nagrobka Magdaleny Gruzelkowej z d. Janiczek, małżonki burmistrza. Płyta znajduje się w kościele św. św. Piotra i Pawła w Tarnowskich Górach

Treść inskrypcji:

A[NN]O 1614 25 DNE OCTOBR. UCZTIWA MAGDALENA IANICZKOWNA Ż MIESTA BOGKOWICZ SLAWNEHO PANA IAKUBA GRUZELKI BURMISTRZA MIASTA GOR TARNOWSKICH MANŻELKA ŻYWOTU WIECZNEMU POWOLANA GEGIZ DUSZY RACZ PAN BOG MILOSCIW BYC KTOREY CIALO POD TYM KAMIENIEM ODPOCZYWA

Dla Nowaka tablica nagrobna burmistrzowej jest „najcenniejszym zabytkiem kultury polskiej, bowiem w całej Polsce nie ma starszego pomnika kamiennego z napisem polskim”, zaś wspomniane na niej miasto rodzinne Magdaleny „miesto Bogkowicz” to w opinii autora „Kroniki” Budkowice w powiecie opolskim (z pewnym wahaniem zasygnalizowanym pytajnikiem). Zatem – Magdalena Janiczkowa z Budkowic pod Opolem – i już polskość aż bije po oczach. Co ciekawe, tę nowakową interpretację, z owym „najcenniejszym, bo świadczącym o polskości miasta” i z opolskimi Budkowicami, spotykam zaadaptowaną żywcem – że się tak wyrażę – także u niektórych współczesnych autorów opisujących temat.

Fragment inskrypcji

Ale czy rzeczywiście inskrypcja jest w języku polskim? Na pewno w słowiańskim, ale czy polskim? Z pewnością nie jest to polszczyzna Kochanowskiego i Reja, kto ma wątpliwości niech zajrzy do dzieł jednego lub drugiego. Szczęśliwym zrządzeniem losu napis na kamieniu jest wciąż widoczny, dlatego będąc w kościele św. św. Piotra i Pawła w Tarnowskich Górach, możemy przekonać się na własne oczy, że Nowak w swej publikacji poważnie spolszczył napis: z „Ianiczkowny” zrobił „Janiczkową”, z „ucztiwej” – „uczciwą”, ze „slawneho” – „sławnego”, z „miesta” – „miasto”, z „25 dne Octobr[a]” – „25 Oktobra”, a także powstawiał „ł” i „ó” gdzie ich nie było. Co ciekawe, zagadkowe „gegiż” (równie dobrze: „gegiž”) odszyfrował Nowak prawidłowo – jako „jejiż”. Albowiem głoskę „j” w średnioczeskim zapisywano właśnie literą „g”. Niestety nie pociągnęło to za sobą refleksji Nowaka, że może by posłużyć się tym samym schematem do prawidłowego odczytania nazwy miasta urodzenia pani burmistrzowej. Zastosowawszy ten zabieg, zamiast dość językołamliwego „z miesta Bogkowicz” otrzymujemy przyjemniejsze dla ucha i oka „z miesta Bojkowicz”, a tak to w owym czasie wymawiano. Bojkowicz zaś, to – jak wynika z kontekstu – dopełniaczowa forma nazwy Bojkowicze. I takie oto miesto Bojkowicze (miestečzko Bogkowicze) znajdowało się nawet nie tak całkiem daleko od Gor Tarnowskich, w tym samym co i one Królestwie Czech, jakieś 200 km w linii prostej na południowy zachód. Bliżej niż stolica państwa Praha, a w podobnej odległości co stolica Śląska Wrocław, acz w innym kierunku oczywiście. Bogkowicze, potem Boykowicze, teraz Bojkovice to obecnie kilkutysięczne miasteczko w regionie Slovácko na Morawach, niedaleko Zlína, w powiecie Uherské Hradiště (po polsku: Węgierske Grodzisko albo Zamczysko, żeby było jeszcze bardziej międzynarodowo). Miasteczko, jako część majątku Nowý Swětlow (znajduje się tam piękny zamek, którego nazwę współcześnie zapisuje się jako Nový Světlov) ujęto w morawskim urbarzu z 1598 r. Od najmłodszych lat Gór Tarnowskich związki miasta i ogólnie całego Górnego Śląska z Morawami były bardzo silne. Nie byłaby więc obecność Morawianki Magdaleny na Śląsku absolutnie niczym niezwykłym.

Miestečzko Bogkowicze w morawskim urbarzu z 1598 r.

Mimo najszczerszych pragnień Nowaka i jego późniejszych ideowych bratnich dusz, napis na płycie nagrobnej manželki burmistrza Jakuba NIE JEST PO POLSKU. W istocie nie jest to w pełni ani XVII-wieczna polszczyzna, czyli średniopolski, ani w pełni język średnioczeski. Posiada elementy charakterystystyczne dla obu języków, ale też niezbyt poważne byłoby roztrząsanie, czy więcej w tym czeskiego czy polskiego. Przykładowo: manželka nie występowała w polszczyźnie, ale i burmistrza nie było w czeszczyźnie. Nie zaryzykowałbym jednak stwierdzenia sformułowanego przez jednego z autorów, że inskrypcja jest „częściowo w języku polskim”. Równie dobrze można powiedzieć, że np. zdanie: „Názvy obce v jej historii” jest częściowo po polsku. A przecież ono jest całkowicie po słowacku, mimo że nie ma w nim ani jednego słowa, które nie występowałoby również w języku polskim. Przeczytane na głos, również brzmi jak zdanie po polsku. I tak jak w przykładzie, mimo identycznego brzmienia i prawie identycznego zapisu „názvy obce” to nie to samo, co „nazwy obce” (bo „názvy obce” to „nazwy miejscowości”), tak na nagrobku: „slawneho pana” to nie to samo, co „sławnego pana”. W czeskim „slawneho pana” oznaczało „szlachetnego pana”, a więc osobę znamienitą, względnie drobnego szlachcica, niekoniecznie szeroko znanego w kraju i na świecie. Gruzelka znamienity był z samego faktu piastowania ważnego urzędu i posiadania przyzwoitych środków finansowych, jednak szeroko znany chyba nie, na co wskazuje wyjątkowo skromna ilość wzmianek o tej postaci we współczesnych jej źródłach. Magdalena natomiast – jak głosi napis nagrobny – była „ucztiwa”, co jednak wbrew pozorom nie niesie ze sobą informacji o walorach moralnych burmistrzowej, a oznacza iż była stanu mieszczańskiego, z niewielkiego miasteczka, rodzina prawdopodobnie częściowo utrzymywała się z uprawy roli. Obecność dwuznaku „cz” o niczym nie przesądza, bo stosowano go w obu językach, dopiero później Czesi zrezygnowali z „cz” na rzecz „č”, podobnie z „w” na rzecz „v”.

Panorama miasta Tarnowitz/Gory Tarnowskie autorstwa Friedricha Bernharda Wernera z 1766 r.

Język inskrypcji wydaje się być po prostu uformowaną na styku wielu wpływów mową pogranicza. Nie braknie zapewne aktywistów gotowych bronić polskości napisu do upadłego, mówiących np. że to dialekt języka polskiego posiadający naleciałości czeskie. Ale czemu nie miałoby by być na odwrót, tj. dialekt języka czeskiego z polskimi naleciałościami? A może jest to po prostu język miejscowy – mowa śląska, ślōnskõ gŏdkã z przełomu wieków XVI/XVII?

Autor pragnie w tym miejscu serdecznie podziękować osobom, których obszerna i imponująca wiedza istotnie wpłynęła na treść artykułu, pomogła również w porę uniknąć kilku błędów i nieścisłości. Są to: Marek Wojcik, Jan Lubos, Alicja Kosiba-Lesiak, Mieczysław Filak, Andrzej Roczniok oraz Roman Balczarek. Dziękuję!

Polskie włości hrabiów Henckel von Donnersmarck

Wykrojony w 1873 roku z północnej części powiatu bytomskiego nowy powiat tarnogórski (Kreis Tarnowitz) opierał się swoim wschodnim krańcem o granicę państwową z sąsiednim Królestwem Polskim. Za przejściem granicznym na rzeczce Brynicy rozciągała się już inna kraina, którą od połowy XIX w. nazywano Zagłębiem Dąbrowskim. Wcześniej funkcjonowała nazwa Księstwo Siewierskie, bo do czasu wcielenia w 1790 r. do Korony Polskiej było to samodzielne księstwo. Niestandardowe o tyle, że władzę sprawowali tu książęta, ale nigdy nie było księżnych. Nie stały za tym jednak żadne nienormatywne zamiłowania władców. Księżna pani nie towarzyszyła żadnemu z książąt siewierskich za sprawą wprowadzonego w XI w. przez papieża Grzegorza VII celibatu. Książętami tymi zostawali bowiem od 1443 r. kolejni biskupi krakowscy.

Prusko-rosyjskie przejście graniczne w miejscowości Bisia (Bizja) koło Neudeck (Świerklańca). Za plecami ruskich sołdatów widok na pustkowia Niezdary

Powiat tarnogórski zmieniał zasięg na przestrzeni lat, częściowo zmienił przynależność państwową w 1922 r., potem w 1939, potem znowu w 1945, ale zawsze obejmował ziemie wyłącznie śląskie. Do 1 stycznia 1957 roku, kiedy to przyłączono do niego skrawek powiatu będzińskiego – niewielką cząstkę owej sąsiedniej krainy za rzeką – w postaci gromady (to taki odpowiednik gminy istniejący w PRL w l. 1954-73) Tąpkowice, na którą składały się wsie: Tąpkowice, Niezdara, Ossy i Ożarowice.

I tak już zostało, bo w ramach reaktywacji zlikwidowanych w 1975 r. powiatów powiat tarnogórski powrócił na mapę wraz ze swym „zarzecznym” fragmentem. Jest to fragment bardzo odmienny od reszty powiatu, co zrozumiałe, bo przez wieki kształtowało go zupełnie inne państwo, bardzo różniące się od państw, w których zakorzeniona była od wieków Ziemia Tarnogórska. Ta odmienność kulturowa, z uwagi na powojenne ogromne migracje i zmiany własnościowe, nie jest współcześnie tak daleko posunięta jak kiedyś, ale w sferze wizualnej wciąż widoczna na pierwszy rzut oka (choć i w tej dziedzinie zaszły ogromne zmiany, przy czym to nie siewierska część powiatu upodobniła się do śląskiej, a na odwrót, bo tak było łatwiej i znacznie taniej).

Mapa współczesnego powiatu tarnogórskiego z zaznaczoną na żółto granicą – dawniej państwową, teraz międzygminną

Jednak myliłby się ten, kto pomyślałby, że nie istnieją żadne historyczne związki Ożarowic i okolic z Ziemią Tarnogórską. Istnieją. W roku 1825 świerklaniecki hrabia Karol Łazarz Henckel von Donnersmarck, pan m.in. Tarnowskich Gór i Bytomia, zakupił na licytacji w Trybunale Cywilnym Województwa Krakowskiego Ożarowice wraz z Celinami (po spolonizowanej włoskiej rodzinie Bontanich), a nieco później jego syn Guido dokupił jeszcze Tąpkowice. Tereny po polskiej stronie Brynicy, na które – gdyby nie gęste korony drzew – hrabiowie mogliby spoglądać i to bez lornetki z tarasu swej głównej siedziby w Neudeck/Świerklańcu, nie doczekały się jakiejś wielkiej eksplozji przemysłowych inwestycji Donnersmarcków. Zbudowano na wschodnim brzegu rzeki zakład hutniczy zwany Brynickim Wielkim Piecem i właściwie niewiele ponad to. Ale od początku chodziło chyba nie tyle o pozyskanie terenów pod budowę wielkiego przemysłu, co o podstawę do wyszukanej optymalizacji podatkowej związanej z posiadaniem majątku i prowadzeniem działalności gospodarczej w kilku państwach.

Hrabia, a od 1901 książę Guido Henckel von Donnersmarck z żoną

Huta nie była szczególnie dochodowa, a i dobra ziemskie chyba też, bo jeszcze w pierwszej połowie XIX w. Donnersmarckowie wydzierżawili ożarowicką ziemię Grabińskim, acz w 1859 r. hrabia Guido (wtedy jeszcze nie książę) postanowił sprzedać ją miejscowym chłopom za 60 tysięcy srebrnych rubli z czteroletnim terminem spłaty. Chłopi mogli kupić, gdyż – i tu ewenement w Królestwie Polskim – byli chłopami wolnymi, ale kasy w te cztery lata nie zdołali naszporować. Pruskiemu hrabiemu jednak najwyraźniej bardzo zależało by ziemię kupili akurat polscy chłopi, nie polscy szlachcice, bo odrzucił dwie propozycje zakupu za gotówkę, od Grabińskich i od jeszcze jednego ziemianina, zaś chłopom termin wykupu przedłużył na kolejne 24 lata.

Jako fotografię ilustrującą ten materiał daję pocztówkę przedstawiającą prusko-rosyjskie przejście graniczne na przerzuconym nad Brynicą moście w należącej do świerklanieckich dóbr Hencklów von Donnersmarck miejscowości Bisia (obecnie Bizja). Bizji nie widać, ale za plecami ruskich sołdatów jest odrobinę widoku na pustkowia Niezdary. To niewiele, ale zawsze coś, albowiem znaleźć odpowiednio stare zdjęcie przedstawiające okolicę Ożarowic jest jeszcze trudniej niż znaleźć współcześnie na terenie tej gminy zabytek. Trudniej, bo zabytki znalazłem: kościółek św. Barbary w Ożarowicach i ze dwie kapliczki, a zdjęcia nie. Most w miejscu dawnego przejścia jest i dziś. Przebiega po nim droga nr 78 w kierunku Siewierza, zaraz przed wjazdem do Niezdary. W tym właśnie miejscu, na tym właśnie mosteczku kończy się Górny Śląsk, a zaczyna Zagłębie Dąbrowskie.

Współczesna lokalizacja dawnego przejścia granicznego w Bizji koło Świerklańca (wybaczcie nagromadzenie deminutyw, ale to naprawdę niewielka rzeczka i niewielki mosteczek)

Baron von Zedlitz – Ślązak, który wymyślił matury

Początek maja, świat zakwita, a przynajmniej powinien, bzy, kasztany, te sprawy. I matury. Moja oddalona jest w czasie już tak bardzo, że ten wiosenny miesiąc kojarzyłby mi się z wszystkim innym, tylko nie z maturą, ale media dbają bym nie zapomniał. Nie zapominam zatem, że i ja byłem kiedyś tak młodziutki, a mogę też skorzystać z okazji i przypomnieć kto wymyślił i wprowadził egzamin dojrzałości, maturę, das Abitur, w formie jaką znamy dziś, tj. w formie egzaminu podsumowującego edukację na poziomie średnim i dającego wstęp na wyższe szczeble kształcenia.

Karl Abraham von Zedlitz und Leipe

Twórcą egzaminu maturalnego był Ślązak urodzony 4 stycznia 1731 r. w Schwarzwaldau (obecnie Czarny Bór) koło Waldenburga (obecnie Wałbrzych). Baron Karl von Zedlitz (w pełnej formie: Karl Abraham von Zedlitz und Leipe), bo o nim mowa, to z pewnością jedna z najwybitniejszych osobowości tej epoki w regionie i ogólnie w Królestwie. Intelektualista o szerokich horyzontach, absolwent Akademii Rycerskiej w Dom Brandenburg i gimnazjum w Braunschweig, przyjaciel słynnego na cały świat myśliciela Immanuela Kanta. Na uniwersytecie w Halle studiował prawo, nauki polityczne i filozofię, tam zresztą zakumplował się – jeśli oczywiście można to tak nazwać – z poźniejszym królem Fryderykiem II Wielkim. Znajomość ta z pewnością nie pozostała bez znaczenia dla dalszych losów Karla. Z czasem stał się jednym z najbliższych współpracowników króla, łączyła ich zażyłość, ale relacja ta zdecydowanie nie była usłana różami i nie miała w sobie nic ze spijania sobie z dziubków i poklepywania się po plecach. Fryderyk był osobowością trudną, i mimo że baron z królem bez wątpienia nadawali na tych samych falach, to nieustannie musiał się von Zedlitz wykazywać anielską cierpliwością i ogromną elastycznością. Jak udawało mu się przy tym zachować, jako jednemu z bardzo niewielu, odwagę posiadania własnego zdania? Nie wiem, ale faktem jest, że się udawało i zdarzało się Zedlitzowi przeciwstawiać władcy.

Schwalzwaldau, obecnie Czarny Bór, miejsce urodzenia Karla von Zedlitz. W prawym górnym rogu pocztówki – pałac

Od 1755 r. Karl von Zedlitz był referendarzem w Wyższym Sądzie Krajowym w Berlinie, ale jego kariera zawodowa miała właśnie zdecydowanie przyspieszyć i wkrótce objął stanowisko radcy w Rejencji we Wrocławiu, następnie – prezydenta Rejencji Górnośląskiej, zaś od 1770 r. cieszył się już godnością ministra sprawiedliwości. Jednak do historii przeszedł baron von Zedlitz jako minister odpowiedzialny za reformę szkolnictwa, której następstwa na długo uczynić miały Prusy wzorem w tej materii dla całej Europy. Ogólny zamysł reform, nakreślony w 1776 w mowie z okazji przyjęcia von Zedlitza do Pruskiej Akademii Nauk, nie obfitował w konkrety i polegać miał na „uczynieniu obywateli lepszymi i zręczniejszymi w ich szczególnych obowiązkach”. W praktyce postawił Karl na edukację dostępną dla możliwie szerokich rzesz społeczeństwa, choć w zakresie odpowiednim do przewidzianych im przez urodzenie, życie, zdolności, możliwości – a więc szkoły ludowe, szkoły miejskie, szkoły wyższe. Nie wprowadzał swoich reform jak obłąkany postrzeleniec, który pozjadał wszystkie rozumy i koniecznie pokazać musi że coś robi, choćby się paliło i waliło (tu ukłony w stronę współczesnej pani minister edukacji innego kraju, częściowo pokrywającego się terytorialnie z dawnym Królestwem Prus, która to pani nie ma tego typu rozterek i zahamowań), tylko przekształcił na próbę kilka szkół, by poobserwować jakie efekty dają zmiany. Wisienką na torcie było właśnie wspomniane na początku, wprowadzenie edyktem z 23 grudnia 1788 r. w gimnazjach i innych szkołach średnich egzaminu dojrzałości – matury uprawniającej do rozpoczęcia studiów lub podjęcia pracy w administracji państwowej.

Wüstenwaltersdorf, obecnie Walim. Na dalszym planie, w centrum zdjęcia kościół, w którego krypcie pochowano barona von Zedlitz

W tym samym roku, wskutek intygi pastora von Wöllnera, wpływowego doradcy nowego już króla Fryderyka Wilhelma II, Karl Abraham von Zedlitz und Leipe ustąpił z kierownictwa resortu i poświęcił się kierowaniu Akademią Rycerską w Legnicy. Nie trwało to zbyt długo, bo wkrótce bardzo podupadł na zdrowiu. Ostatnie lata życia upłynęły mu w jego śląskich posiadłościach. Zmarł po przejściu kilku udarów 18 marca 1793 r. w majątku Kapsdorf (obecnie Czerńczyce koło Kątów Wrocławskich). Pochowany został w rodzinnej krypcie von Zedlitzów w ewangelickim kościele w Wüstewaltersdorf (obecnie katolicki kościół św. Jadwigi w Walimiu). Szczątki ministra oraz innych członków rodziny spoczywają tam do dziś, albowiem ukrytą pod posadzką kryptę za polskich czasów odkryto dopiero w 2009 r. przy okazji wykonywania izolacji przeciwwilgociowych murów budynku.

Krypta von Zedlitzów, rok 2009 (Fot. Paweł Pachura/Kontakt24)

Fryderyk zwany Czarnym Pstrągiem

To oto urocze okienko, to okienko budynku nadszybia szybu nr 17 Sztolni Głębokiej Fryderyk (Tiefe Friedrich-Stollen), którego drążenie zakończono akurat w okrągłym 1830 roku. W tymże roku na świat przyszedł przyszły książę Guido Henckel von Donnersmarck, którego gustowny pałacyk myśliwski (Jagdschloß Repten) już za dziesięć lat stanąć miał całkiem niedaleko od tego szybu. Kiedy więc Guido zajmował się głównie zapełnianiem pieluch, Rudolf von Carnall był już na świecie na tyle długo, by zdążyć zostać nadinspektorem tarnogórskiego urzędu górniczego i osobiście wykonania szybu doglądać.

Należący do świerklanieckiej linii Hencklów von Donnersmarck pałac w Reptach powstały na miejscu zbudowanego w 1840 r. dużo mniej okazałego pałacyku myśliwskiego

W szybie nr 17 nie byłoby niczego szczególnego, bo to tylko jeden z 25 (niektórzy twierdzą, że 26) podobnych do siebie jak krople wody szybów wentylacyjnych i maszynowych tego imponującego dzieła sztuki górniczej, jakim jest Sztolnia Głęboka Fryderyk, gdyby nie to, że właśnie pomiędzy nim, a podobnym szybem nr 13 uruchomiono w drugiej połowie XX wieku podziemną trasę turystyczną, którą zwiedzać można i dziś. Robi się to za pomocą łodzi, bo sztolnia zalana jest wodą, albowiem od tego właśnie sztolnie są, by była w nich woda.

Fragment Sztolni Głębokiej Fryderyk (foto: Piotr Miemiec)

Sama Sztolnia Głęboka Fryderyk, której udostępniony do zwiedzania fragment twórcy trasy nazwali Sztolnią Czarnego Pstrąga, była przedsięwzięciem ogromnych rozmiarów, prowadzonym w skrajnie trudnych warunkach geologicznych. Drążenie sztolni prowadzono czternastoma przodkami jednocześnie i tunele te – żeby wszystko to miało sens – musiały się w pewnym momencie ze sobą pospotykać. No i się spotkały. Wyobraźcie sobie jak niesamowitymi specjalistami w swoim fachu musieli być ówcześni mierniczy górniczy, by zachować tak wielką precyzję nie dysponując wszystkimi tymi elektronicznymi cudami, którymi dysponujemy współcześnie.

Schemat Sztolni Głębokiej Fryderyk z zaznaczonym na czerwono fragmentem udostępnionym do zwiedzania. Rozbieżności w numeracji szybów w tekście i na schemacie wynikają z tego, że autor tekstu uwzględnił w numeracji szyby maszynowe, zaś autor grafiki nie uwzględnił (autor grafiki: Mieczysław Filak, http://www.montes.pl)

Budowę sztolni zakończono uroczyście w 1834 r. po długich 14 latach prac, ale to i tak rok wcześniej niż zakładał projekt. Sztolnia ma długość nieco ponad 4,5 kilometra. Niektórzy mogliby pomyśleć, że dupy nie urywa, bo współcześnie drąży się i po 800 metrów bieżących na miesiąc, ale spróbujcie coś takiego wydłubać w litej skale nie posługując się potężnym kombajnem ścianowym, zamiast przenośników taśmowych mając do transportu konia z wagonikiem.

Ozdobne zakończenie chodnika sztolniowego (wylot sztolni) znajdujące się na terenie gminy Zbrosławice. Na tympanonie oryginalnie znajdował się napis z nazwą sztolni TIEFE FRIEDRICH STOLLEN, ale został zapaćkany przez krzewicieli polskości., bo ich zapewne irytował. Poniżej data rozpoczęcia budowy sztolni i godło górnicze

Szybom nr 17 i 13 nadano na potrzeby trasy turystycznej imiona odpowiednio: Sylwestra i Ewy, zaś rotundy nadszybia są jedynie XX-wiecznymi rekonstrukcjami, ale patrząc na zachowane do dzisiejszych czasów ruiny rotund nadszybia szybów nr 1 i 4 trzeba przyznać, że są to rekonstrukcje bardzo udane.

Ruiny rotundy szybu wentylacyjnego (Lichtschacht) nr 1

Co wynikło z podziału Górnośląskiej Szkoły Górniczej na część niemiecką i polską?

Nieco ponad miesiąc temu minęło dokładnie 95 lat od podziału działającej w Tarnowitz / Tarnowskich Górach od 1803 r. szkoły górniczej na część niemieckojęzyczną podlegającą Związkowi Przemysłu Górniczo-Hutniczego (Berg- u. Hüttenmännischen Verein) w Gliwicach oraz część polskojęzyczną podporządkowaną Górnośląskiemu Związkowi Przemysłowców z siedzibą w Katowicach.

Pięczęć listowa Szkoły Górniczej w Tarnowitz / Tarnowskich Górach

Obie szkoły działały w tym samym budynku zbudowanym dla Bergschule zu Tarnowitz w 1892 r. (obecnie budynek Zespołu Szkół Gastronomiczno-Hotelarskich), ale tylko przez pół roku, do czasu gdy polskie władze zarządziły, iż nauka ma odbywać się wyłącznie w języku polskim. Wkrótce potem część niemiecka przeprowadziła się do gmachu dawnego Królewskiego Seminarium Nauczycielskiego w Peiskretscham / Pyskowicach (obecnie Zespół Szkół im. M. Konopnickiej). Zmuszonego już wcześniej do opuszczenia Tarnowskich Gór dyrektora szkoły profesora Albrechta Schwidtala – światowej sławy naukowca, autora wielu cenionych opracowań naukowych i podręczników z dziedziny m.in. mechaniki – zastąpił najpierw tymczasowo asesor Urzędu Górniczego Hans Fromm, a nieco później znany geolog, dyrektor kilku kopalń należących do von Donnersmarcków – doktor Arno von Oheimb. To w części niemieckojęzycznej.

Oddany do użytku w 1892 r. nowy budynek szkoły przy Carlshoferstraße (obecnie Miarki). Po lewej profesor Albrecht Schwidtal, po prawej doktor Leopold Geisenheimer

Polskojęzyczną częścią szkoły od jej utworzenia do zamknięcia w 1933 r. zarządzał inżynier Feliks Piestrak. Piestrak to urodzony pod Rzeszowem i zawodowo związany do tej pory wyłącznie z Galicją inżynier górnik, absolwent austriackiej Akademii Górniczo-Hutniczej w Leoben, a w latach 1908-13 i 1918-23 dyrektor państwowej szkoły górniczej w Wieliczce. Człowiek utalentowany, pracowity i wszechstronny, oprócz niewątpliwie ścisłego, technicznego umysłu obdarzony również uzdolnieniami natury humanistycznej. Mimo wszystko jednak, nie był to gracz tej samej ligi, co wcześniejsi “przedpodziałowi” dyrektorzy szkoły – dr Geisenheimer, prof. Schwidtal, czy “popodziałowy” dyrektor części niemieckiej dr Oheimb.
Prowadzenie lekcji w części polskojęzycznej było o tyle trudne, że uczniowie bardzo słabo władali językiem polskim i niejednokrotnie trzeba było lekcje powtarzać po niemiecku, co jednak z pewnością nie przychodziło inż. Piestrakowi ze zbyt wielką trudnością, jako wychowankowi austriackiej uczelni i autorowi górniczego słownika niemiecko-polskiego.

Budynek szkoły górniczej w Peiskretscham / Pyskowicach (ze zbiorów Rolanda Skubały)

Polska część szkoły zakończyła żywot w 1933 r. kiedy to polskie władze zlikwidowały placówkę, Piestraka wysłały na emeryturę, zaś nową szkołę założyły sobie w Katowicach. Niemiecka część przestała istnieć w styczniu 1945 r. wraz z wkroczeniem Armii Czerwonej do Pyskowic.

Interesujące, że w odległym Bochum na ścianie Politechniki Górniczej znajduje się tablica o treści: „Poświęca się pamięci wszystkich byłych nauczycieli i uczniów Górnośląskiej Szkoły Górniczej z Tarnowskich Gór – Pyskowic”. Natomiast na dawnym budynku szkoły w Tarnowskich Górach zdecydowano się z całej 130-letniej historii szkoły upamiętnić jedynie 9 lat istnienia jej części z polskim językiem wykładowym oraz wspomnieć o jednym tylko dyrektorze – dyrektorze tejże polskiej części inżynierze Piestraku.

Fragment drzwi dawnego budynku tarnogórskiej szkoły górniczej (widok współczesny)

CIEKAWOSTKA:
Według danych z 1931 r., w kopalniach podległych polskiemu Wyższemu Urzędowi Górniczemu w Katowicach pracowało 17 absolwentów dąbrowskiej „Sztygarki”, 22 – szkoły z Wieliczki, 200 – Akademii Górniczej w Krakowie i aż 751 absolwentów szkoły tarnogórskiej. Biorąc pod uwagę, że w latach 1924 -1933 polską (polskojęzyczną) część podzielonej szkoły opuściło 331 absolwentów, zdecydowana większość zatrudnionych w górnictwie górnośląskim po polskiej stronie granicy musiała zostać wykształcona w placówce – że się tak wyrażę – oryginalnej, tj. z niemieckim językiem wykładowym.

Czy sikanie pod murem huty może przynieść patent na nierdzewkę?

W 1912 r. pochodzący z Tarnowskich Gór inżynier chemik, hutnik i wynalazca Max Mauermann odniósł sukces swojego życia – opracował technologię wytwarzania stali nierdzewnej. Receptura stopu żelaza, chromu i niklu, której od dawna poszukiwało wielu badaczy na całym świecie wynaleziona została w wyniku powtarzanych do znudzenia eksperymentów, ale ostatecznie sukces nadszedł dzięki zjawisku, które w języku niemieckim określamy mianem Zufall, a po śląsku – dość podobnie – cufal. Okazało się, że z niezbyt eleganckiego sikania pod murem huty może czasem wyniknąć coś pozytywnego

Max Mauermann

Na przedmieściach Wiednia, w południowo-wschodniej, peryferyjnej części miasta noszącej nazwę Favoriten, tuż obok parku Löwygrube, jest całkiem zielono i przyjemnie. I nudno. Miejsce do zamieszkania świetne, ale wspaniałości, przepychu i architektonicznego rozmachu okazałej stolicy habsburskiej monarchii nie widać stąd ani trochę. Po drugiej stronie parku jest już lepiej, ale – choć do obejrzenia jest najstarsza europejska karuzela – delikatnie mówiąc, niczego nie urywa.

W tej właśnie okolicy uliczki swego imienia dochrapał się inżynier, doradca techniczny, dyrektor – ogólnie wieloletni pracownik – austriackiego przemysłu stalowego, ale przede wszystkim wynalazca stali nierdzewnej Max Mauermann. Wiedeńczykiem był dość krótko, bo spędził tu jedynie dwa ostatnie lata swego życia, gdy już po odejściu ze stanowiska dyrektora zakładów hutniczych na emeryturę, macierzysta firma uczyniła go doradcą technicznym w stołecznej centrali. Najważniejszego wynalazku swojego życia dokonał Max w 1912 r., a w roku następnym zaprezentował go na prestiżowej Wystawie Adriatyckiej w Wiedniu. Niedługo po Mauermannie ten sam rodzaj stali opatentował w sąsiednim cesarstwie, w Essen (Zagłębie Ruhry), Clemens Pasel z firmy Krupp, co oczywiście zainicjowało konflikt między panami, jak i zatrudniającymi ich firmami, a eksponaty z wiedeńskiej wystawy wystąpiły jeszcze raz, tym razem w charakterze głównych dowodów w wieloletnim procesie przed Sądem Patentowym. Mauermann wygrał, ale się nie ucieszył, bo gdy zapadł wyrok, już od trzech dni hasał beztrosko słonecznymi alejami niebiańskiego ogrodu.

Królewskie Gimnazjum Realne w Tarnowskich Górach (obecnie II Liceum Ogólnokształcące)

Max Mauermann przyszedł na świat w Tarnowskich Górach 22. lipca 1868 r. w rodzinie urzędnika zarządu kolejowego transportu towarowego. Wyedukowawszy się w otwartym ledwie dwa lata po jego urodzeniu Gimnazjum Realnym w Tarnowskich Górach, rozpoczął studia chemiczne we Wrocławiu. Po ich ukończeniu zatrudniła go Bismarck-Hütte w Hajdukach (czyli po dzisiejszemu w Chorzowie Batorym), najpierw na stanowisku inżyniera chemika, później głównego chemika. W 1899 r. Mauermann przeprowadził się do Mürzzuschlag w Styrii (Austria), gdzie jako główny inżynier objął kierownictwo zakładu hutniczego firmy Phönix-Stahl-Werke Joh. E. Bleckmann. W tejże firmie – która po połączeniu w 1924 r. z Schöllerstahlwerken przyjęła nazwę Schöller-Bleckmann Stahlwerke A.G. – pozostał aż do śmierci, czyli przez równe 30 lat. Początkowo kierował oddziałem odlewów staliwnych, później przejął kierownictwo całej huty oraz instytutu badawczo-eksperymentalnego. Po połączeniu, w ramach centralizacji zarządzania hutami obu firm, przeniósł się do Ternitz, by ostatecznie w 1927 osiąść w Wiedniu.

Bismarck-Hütte w Bismarckhütte, czyli w Hajdukach, czyli w Chorzowie Batorym

Mauermann nie jest oczywiście autorem pomysłu opracowania stali odpornej na korozję. Tego typu potrzebę ludzkość zidentyfikowała dość dawno, a więc i rozmaite koncepcje rozwiązania problemu nie były niczym nowym. Na początku XIX wieku odkryto we Francji, że mieszanka żelaza i chromu chroni stal przed działaniem kwasów. Przemysł metalurgiczny niespecjalnie się jednak zainteresował odkryciem, bo otrzymana z takiej mieszanki stal była zbyt krucha, by mogła się do czegoś przydać. Zgłoszony w 1910 r. przez hutę Poldi z Kladna (Czechy) patent na stal do produkcji luf zawierającą ok. 10% niklu i do 0,25% węgla, skłonił Mauermanna do rozpoczęcia serii eksperymentów ze stopami żelaza, chromu i niklu. Oczywiście nie on jedyny na całym świecie eksperymentował, chętnych do opatentowania technologii wytwarzania nierdzewnej stali o satysfakcjonujących parametrach wytrzymałościowych było wielu. Głównym problemem badaczy, oprócz oczywiście niezwykle wysokich kosztów badań, był dobór odpowiednich proporcji składników oraz optymalnych parametrów procesu wytopu.

Zakłady hutnicze Phönix-Stahl-Werke Joh. E. Bleckmann w Mürzzuschlag

Odkrycie perfekcyjnej kombinacji nastąpiło przez przypadek i w okolicznościach daleko odbiegających od wzorców elegancji. Równolegle ze wspomnianymi pracami, laboratorium Mauermanna eksperymentowało ze stopami starając się uzyskać większą twardość stali szybkotnącej. W trakcie jednego z eksperymentów wykonano 50-kilogramowy stalowy kloc, który po testach wyrzucono za drzwi hali produkcyjnej, pod ogrodzenie, gdzie pracownicy zwykli załatwiać swe szybkie potrzeby fizjologiczne. Robotnicy, z lubością obsikujący do niczego innego niepotrzebny już element dość szybko zauważyli, że w przeciwieństwie do innych walających się tam stalowych odpadów, ten akurat nie pokrywa się rdzawym nalotem i donieśli o tym szefowi. Biorąc pod uwagę, że parametry każdego z eksperymentów skrzętnie zapisywano, odtworzenie idealnej kombinacji składników nie było trudne. Pozostało więc tylko popracować nieco nad doborem optymalnych warunków obróbki cieplnej w celu uzyskania odpowiedniej obrabialności stali – i gotowe! Pewną rolę w tym późniejszym dopracowywaniu wynalazku odegrała również pochodząca ze Świętochłowic żona Maxa, Ida (z d. Kempe), z którą Max ożenił się kilka lat wcześniej. Mauermann wykonał dla niej z tego materiału kilka noży kuchennych, które stały się następnie przedmiotem wszechstronnych testów w chemicznie niełatwym dla stali środowisku kuchni Mauermannów. Niedługo później odkrycie zaprezentowano na wiedeńskiej Wystawie Adriatyckiej.

Adria-Ausstellung 1913, wiedeńska Wystawa Adriatycka z lotu ptaka (czy może raczej sterowca)

Max Mauermann posiadał ogromną wiedzę, cechowała go przy tym żelazna konsekwencja, pracowitość i wielki entuzjazm. Współpracownicy wspominali Maxa jako osobę sympatyczną, serdeczną i niezwykle uczciwą. Owocem 32-letniego związku Maxa i Idy były trzy córki i syn. Max odszedł w zaświaty w wieku 61 lat, po długiej i ciężkiej chorobie 1. lipca 1929 roku w Wiedniu.